Nawrócenie
V niedziela zwykła rok C (10 lutego 2013)
Perykopa ewangeliczna: Łk 5,1-11
Rozważa: Tomasz Powyszyński ▼
Trzy osoby: Izajasz, Piotr i Paweł. Co je łączy? Liturgia słowa mówi dziś o ich powołaniach. Wszystkie te sceny są niesamowite, związane z cudami, wizjami czy przeżyciami niemal nie do opisania.
Izajasz zobaczył Boga, któremu aniołowie oddawali cześć. Było to zapewne piękne, ale też – jeżeli można się tak wyrazić – potężne. Robili to bowiem w taki sposób, że aż „zadrgały futryny drzwi, a świątynia napełniła się dymem”. Piotr z kolei został powołany na wodzie – przekonał go cud, którego dokonał Chrystus. Paweł, jak wiadomo, nawrócił się i został powołany na drodze do Damaszku. Został powalony na ziemię. Wiązało się to z chwilowym oślepieniem i bólem.
Pewnie zdarzyło nam się kiedyś, że czytając o tych wydarzeniach, westchnęliśmy z lekkim żalem i zazdrością skierowanymi w stronę Pana Boga. Oni – a więc Izajasz, Piotr i Paweł – to mieli dobrze, ponieważ dostali jasny sygnał od Boga i wiedzieli, w którą stronę mają teraz pójść, co mają robić. Mieli pewność, której nam często brakuje. Przeżyli coś, co raz na zawsze ustawiło im sposób patrzenia na sprawy Boże. W jednej chwili odnaleźli swoje powołanie.
To wszystko jednak nie jest takie proste. Jeżeli przyjrzymy się losom na przykład Piotra, to zobaczymy, że mimo tego, iż chodził obok Jezusa, słuchał Jego kazań, oglądał Jego cuda (ileż byśmy dali, by też to widzieć!) – mimo tego wszystkiego, czego my jesteśmy pozbawieni i czego chcielibyśmy doświadczyć, nie dochował Mu wierności, którą w sposób tak pewny przecież zapowiadał w słowach: „Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię” (Mt 26,34). Mający bezpośredni dostęp do Chrystusa Piotr, bez cienia wątpliwości deklarujący „nigdy nie zwątpię”, trzykrotnie zapiera się swojego Pana. Nie chcę nawet przywoływać postaci Judasza, który również nieporównywalnie bardziej niż my mógł doświadczać obecności Jezusa Chrystusa, a jednak to nie powstrzymało go przed tym, co zrobił.
Widać więc, że wiara człowieka – jej niezłomność lub słabość, jej pewność lub ulotność – to nie jest wynik prostego równania, w którym największe znaczenie miałby sposób nawrócenia czy odkrycia swojego powołania. Może być przecież tak, że gwałtownemu nawróceniu towarzyszyć będzie nieco późniejsze gwałtowne zwątpienie i odstąpienie, a mozolnie budowana wiara wytrzyma dużo więcej, gdyż dużo więcej wysiłku włożono w to, by stała się twarda jak skała.
Ja nawróciłem się tak: Nie będąc jeszcze katolikiem, zauważyłem, że pewien ateista bardzo niesprawiedliwie oceniał Kościół i chrześcijaństwo. Jako że mam pewną skłonność do polemizowania, postanowiłem mu odpowiedzieć. W miarę rozwoju dyskusji pojawiało się coraz więcej problemów i argumentów z jego strony. Nie chcąc się poddawać, musiałem przeczytać parę książek, by umieć na wiele ataków odpowiedzieć. Dalej zależność wyglądała następująco: im więcej czytałem, tym bardziej odkrywałem sens w chrześcijaństwie i przekonywałem się do niego. Tą drogą – intelektualną, dodajmy – doszedłem do przekonania, że Chrystus jest Zbawicielem, chrześcijaństwo jest prawdziwe, a w Kościele katolickim dokonała się pełnia Objawienia. Nie wiem, czy taka droga jest w czymkolwiek lepsza od innych, ale myślę, że każdy z nas ma swoją własną drogę, właściwą dla niego samego, dostosowaną do jego konkretnych potrzeb. Bóg zresztą ma wystarczająco bogatą wyobraźnię, by nie musieć się powtarzać.
Jest jeszcze jedna ważna rzecz związana z nawróceniem, która każe nam ostrożnie wydawać opinie na temat „najlepszego sposobu nawrócenia”. To nie jest jednostkowe wydarzenie, które się kończy. To raczej proces, rozpoczęty spokojnie lub gwałtownie, który wymaga wielkiej pracy, a który kończy się dopiero wraz ze śmiercią. Właściwie człowiek powinien ciągle się nawracać. Co z tego, że raz zwróciliśmy twarz w kierunku Boga, jeżeli parę chwil później tanie błyskotki czy pusta namiętność sprawiły, że odwróciliśmy głowę w kierunku zgoła innym, zapominając o Chrystusie?
Benedykt XVI tak napisał o nawróceniu: „Z nawróceniem związana jest konieczność, aby Bóg znowu znalazł się na pierwszym miejscu. A także, aby na nowo pragnąć wsłuchiwać się w słowa Boga, aby uznać je za coś realnego i pozwolić im oświecać nasze życie. Musimy odważyć się na nowo na eksperyment z Bogiem – pozwolić Mu wejść z Jego działaniem w nasze społeczeństwo”. Nieprzypadkowo użył tu słów: „znowu”, „na nowo” (to aż dwa razy). Nie ma bowiem jednego nawrócenia, które załatwia sprawę. Konieczne są dziesiątki, setki, a nawet tysiące i miliony nawróceń – każdego dnia, każdej godziny, a czasem i każdej minuty.
————–
Tomasz Powyszyński jest absolwentem politologii i filologii polskiej Uniwersytetu Śląskiego w Rybniku. Zajmuje się korektą i redakcją tekstów. Pod pseudonimem Emil Ruciński prowadzi blog apologetyczny: www.ciemnogrodzianin.blogspot.com.
————–
Tekst Ewangelii (Łk 5,1-11)
Zdarzyło się raz, gdy tłum cisnął się do Niego, aby słuchać słowa Bożego, a On stał nad jeziorem Genezaret – zobaczył dwie łodzie, stojące przy brzegu; rybacy zaś wyszli z nich i płukali sieci. Wszedłszy do jednej łodzi, która należała do Szymona, poprosił go, żeby nieco odbił od brzegu. Potem usiadł i z łodzi nauczał tłumy. Gdy przestał mówić, rzekł do Szymona: Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów! A Szymon odpowiedział: Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i niceśmy nie ułowili. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci. Skoro to uczynili, zagarnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że sieci ich zaczynały się rwać. Skinęli więc na współtowarzyszy w drugiej łodzi, żeby im przyszli z pomocą. Ci podpłynęli; i napełnili obie łodzie, tak że się prawie zanurzały. Widząc to Szymon Piotr przypadł Jezusowi do kolan i rzekł: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny. I jego bowiem, i wszystkich jego towarzyszy w zdumienie wprawił połów ryb, jakiego dokonali; jak również Jakuba i Jana, synów Zebedeusza, którzy byli wspólnikami Szymona. Lecz Jezus rzekł do Szymona: Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił. I przyciągnąwszy łodzie do brzegu, zostawili wszystko i poszli za Nim.