Moja droga do Boga. Świadectwo
Tomasz Powyszyński ▼
Często zdarzało mi się myśleć, że lepiej byłoby, gdyby do Boga pociągnęło mnie jedno wydarzenie, jakiś spektakularny cud, znak niepozostawiający mi wątpliwości co do swego pochodzenia. Mowa oczywiście o pochodzeniu niebiańskim, boskim. Mógłby to być sen, niezwykle realistyczny, barwniejszy i wyraźniejszy niż wszystkie sny, jakie śniłem do tej pory. Mogłoby to też być spotkanie tajemniczego człowieka, który jednym słowem, trafiającym z gracją włóczni w serce, zmieniłby moje życie nie do poznania. Albo cudowne uniknięcie wypadku, w którym widziałbym anielską rękę wyciągającą mnie z niebezpieczeństwa.
Stało się jednak inaczej. Bóg tak sobie wymyślił i nie pozostaje nic innego, jak tylko się z tym pogodzić i próbować w tym odnaleźć.
Zostałem ochrzczony jako małe dziecko, nic z tego nie pamiętając, bo niby jak. Dorastałem w świadomości, że chrześcijaństwo jest oczywiste, bo tak mówili wszyscy dorośli. Kilka lat uczestniczyłem w tym, co nazwać można „życiem Kościoła”, ale było to uczestnictwo bez zastanowienia, bez refleksji – mechaniczne. Komunia święta – bo tak trzeba było; bierzmowanie – bo tak trzeba było. Ale po co i jaki w tym sens? Nie byłbym w stanie na to wtedy odpowiedzieć. Później jednak doszło do mnie, że wcale nie trzeba, że można przestać. I przestałem.
Oddaliłem się od Kościoła, wierząc jednocześnie w Boga, ale nic sobie z tej wiary nie robiąc. Kiedy byłem daleko od Kościoła, wyobrażałem sobie wiele rzeczy, najczęściej niemających nic wspólnego z rzeczywistością. Wydawało mi się, że katolicyzm to obciach, ze swoją zgrają zniewieściałych świętych na obrazach, z wizerunkami potulnych Jezusów i niewinnych Matek Bożych – że całe chrześcijaństwo to takie naiwne bajeczki dla schorowanych babć. Gdy wszyscy co niedzielę chodzili do kościoła, jakaś moja część nakazywała buntować się przeciwko temu. A każdy młody człowiek ma chęci, by swój bunt w którąś stronę skierować.
„Obciach katolicyzmu” chodził za mną długo. Zacząłem czytać strony internetowe o buddyzmie. Wydawało mi się, że jest to coś dla mnie – mógłbym w towarzystwie rzucić tekstem: „jestem buddystą!” i miałbym podziw zapewniony. Nonkonformiści są z reguły podziwiani za odwagę, za własny sposób patrzenia na świat, im bardziej różniący się od powszechnie obowiązującego, tym lepiej. Widziałem w tym dobre ujście dla mojego wewnętrznego buntu, który jakoś chciałem przełożyć na życie. Trochę poczytałem o filozofiach wschodu, ale buddyzm mną nie zawładnął.
Będąc już człowiekiem w miarę ukształtowanym, trafiłem na pewien blog. Jego autorem był ktoś, kto sam siebie nie nazywał ateistą, ale „poszukującym”, cokolwiek by to miało znaczyć. Na pewno był nastawiony na wybitnie antyklerykalne „nie” do Kościoła katolickiego i każdy jego wpis wypełniony był po brzegi krytyką, najczęściej naciąganą i bezpodstawną. Jego ataki na Kościół były na tyle bzdurne, że na mnie, człowieku, który z Kościołem miał niewiele wspólnego, wymusiły reakcję. Nie wiem, co się wtedy stało, ale postanowiłem podjąć dyskusję. Odpisałem „poszukującemu” raz, drugi i trzeci. Wywiązała się żywa dyskusja, a ja, chcąc podnieść swoje moce argumentacyjne, musiałem zacząć czytać jakieś książki. Robiłem to z niekłamaną przyjemnością – zaczęło mnie to najzwyczajniej w świecie interesować i wciągać.
Nie to, żebym przekopał całą bibliotekę, ale kilka pozycji pochłonąłem i… coraz jaśniej zacząłem widzieć w katolicyzmie to, czego przez całe życie szukałem – sens (a nawet Sens!). Zdałem sobie sprawę, jak mylne wyobrażenie na temat Kościoła katolickiego posiadałem. Prawdę powiedział ten ktoś, kto stwierdził, że żeby zobaczyć, jaki naprawdę jest Kościół, trzeba wejść do środka. Z zewnątrz widać jedynie ciemne, jakby brudne i zakurzone witraże, masywne, zimne mury i nieruchome wieże. Ale w środku… wszystko wygląda zgoła inaczej. Zakochaliście się kiedyś nagle w osobie, którą mijaliście wiele razy w życiu, nie widząc w niej niczego ciekawego? Bywają sytuacje, gdy nagle dostrzegamy jakiś detal, szczegół, który przyciąga swym blaskiem, interesującym kształtem. Podążamy za nim i odkrywamy, że cała reszta nie odbiega od owego szczegółu.
Jeszcze inaczej: Uczucie (i używam tego słowa w najszerszym z możliwych znaczeń), jakie wtedy towarzyszyło mi podczas lektur książek religijnych, można by porównać do tego, co czujemy podczas układania kostki Rubika. Na początku, gdy zaczynamy, jest chaos i człowiek nie podejrzewa nawet, że da się to jakoś ułożyć. Kilka ruchów, jakby od niechcenia, kilka przemyśleń i pomysłów, następnie znowu kilka ruchów i już widzimy, że kolory są coraz bliżej swojego celu – zaczynają pasować, układać się w logiczną całość. Ciągle brakuje kilku kwadracików na odpowiednim miejscu, ale i tak jesteśmy bliżej końca niż dalej. Można wyobraźnią próbować dotknąć finalnego efektu naszych dążeń. Jesteśmy podekscytowani, że zbliżamy się do rozwiązania zagadki, na którą poświęciliśmy wiele czasu. To właśnie czułem, gdy kolejne pozycje książkowe dodawały argumentów, powodów, solidnych fundamentów, jakie pozwalały uznać, że katolicyzm jest dla mnie.
A działo się to etapami. Na samym początku zapragnąłem umocnić wiarę w Boga w ogóle. Czy Bóg naprawdę istnieje? Szukałem odpowiedzi u mądrych ludzi i znalazłem taką, która do mnie przemawia. A więc Bóg istnieje! A skoro istnieje, to którą wiarę wybrać? Przecież jest ich tyle. Szukałem odpowiedzi u mądrych ludzi i znalazłem taką, która pokazała mi, że chrześcijaństwo to najbardziej racjonalny, najbardziej sensowny i najbardziej ludzki sposób widzenia świata. A więc chrześcijaństwo! Tu kolejne schody: mnogość odnóży chrześcijaństwa przyprawiała o zawrót głowy – był to kolejny problem, którego rozstrzygnięcie zajęło mi kilka następnych miesięcy. Które wyznanie chrześcijańskie jest prawdziwe? Dla poszukiwacza z wątłą wiedzą, jakim byłem wtedy i – w gruncie rzeczy – jestem nadal, protestanci przedstawiali sensowną krytykę katolicyzmu. Ale po głębszym przyjrzeniu się argumentom za i przeciw, moim własnym odczuciom i wnioskom, które potrafiłem sam wyprowadzić z tego, co już kiedyś przeczytałem, wyszło mi, że racja jest jednak po stronie katolicyzmu. A więc katolicyzm!
Ale i tutaj poszukiwania się nie zakończyły. Pojawiły się nowe podziały i kwestie do rozpatrzenia, w których chciałbym się określić. Nie sądzę, by po rozwiązaniu tych, nie pojawiały się kolejne, aż do śmierci się ciągnące. Tak będzie, ale wiem, że prosząc Boga o pomoc w tej wędrówce do Niego, nie zabłądzę. On nie da mi się zgubić.
Kiedy zaspokoiłem – przynajmniej częściowo – głód wiedzy o religii, kiedy poczułem, że Kościół katolicki to mój duchowy dom, który zawsze chciałem mieć, przystąpiłem do pierwszej od ośmiu lat spowiedzi świętej (tyle trwało moje duchowe bezwolne dryfowanie!). A gdyby liczyć tylko te świadome i z własnej woli wykonane spotkania z Bogiem w konfesjonale, to do spowiedzi świętej przystąpiłem pierwszy raz w życiu. Przeżycie niesamowite. Jeszcze wielu rzeczy nie wiedziałem (tak jak wielu nie wiem i teraz). Ciągle napotykałem trudności (napotykam i będę napotykał), z którymi jakoś musiałem się zmierzyć, by swoją wiarę upewnić. Dawno temu wydawało mi się, że jeśli wierzę w Boga, wystarczy, iż będę chodził co tydzień do kościoła, raz na miesiąc do spowiedzi, będę czytał Pismo święte i żył według tego, co tam jest napisane. Recepta wydawała się banalna. Życie jednak dalekie jest od banalności. Tu dopiero zaczyna się najlepsze!
Ważnym elementem było także poznanie ludzi, którzy są bardzo wierzący i nie boją się tego okazywać. Za nich muszę podziękować Stwórcy, bo chyba tylko dzięki nim dziś jestem w stanie w towarzystwie powiedzieć: „jestem katolikiem i jestem z tego dumny!”. Także, a może przede wszystkim, powinienem podziękować Bogu, że postawił na mojej drodze „poszukującego”, który sprowokował i mnie do poszukiwań. Z tego, co wiem, on nadal „szuka”. A ja już znalazłem.
Czasem się za niego modlę…
————–
Tomasz Powyszyński jest absolwentem politologii i filologii polskiej Uniwersytetu Śląskiego w Rybniku. Zajmuje się korektą i redakcją tekstów. Pod pseudonimem Emil Ruciński prowadzi blog apologetyczny: www.ciemnogrodzianin.blogspot.com.
Tekst pochodzi z książki Tomasza Powyszyńskiego “Jak rozmawiać z niewierzącymi o wierze i Kościele”. Do zamówienia w pakiecie ebooków Libenter.pl. Zobacz recenzję książki.