Ks. Henryk Kaszuba, misjonarz na Madagaskarze od 27 lat: 300 kilometrów miesięcznie w nogach
- Kiedy przyjechałem na Madagaskar w 1989 roku, w pierwszym tygodniu byłem już w Berevo. Akurat była wizytacja biskupa i odwiedziliśmy z nim kilka wiosek. Przyjeżdżałem tam później kilkakrotnie, np. na kilkudniowy odpoczynek, widziałem garstkę ludzi w kościele. Później, kiedy 9 lat temu przyjechałem tam na stałe, zauważyłem, że jest tych ludzi dużo więcej. Teraz widzę, że ich ciągle przybywa – dzieli się wrażeniami z pracy misyjnej na Madagaskarze ks. Henryk Kaszuba, saletyn pochodzący z Rzeszowa.
O misjach ks. Henryk zaczął myśleć jeszcze przed maturą, pod wpływem ks. Zbigniewa Czuchry, opiekuna oazy w parafii Matki Bożej Saletyńskiej w Rzeszowie. Charyzmatyczny kapłan proponował młodzieży lekturę książek o ojcu Damianie de Veuster czy ojcu Janie Beyzymie, które pobudzały pragnienie wyjazdu na misje.
Ks. Henryk przyjechał na Madagaskar 27 lat temu, w październiku 1989 roku, po czterech latach kapłaństwa. – Spóźniłem się na przyjazd papieża, bo nie dostałem wizy – wspomina. – Miałem przyjechać na początku 1989 roku, a wizyta Jana Pawła II była na przełomie maja i kwietnia.
Na początku pracował w Antsirabe, w górach, w środkowej części Madagaskaru. Od 24 lat – na wybrzeżu, w diecezji Morondava, w tym od 9 lat w misji Berevo.
4 lata wcześniej niż ks. Henryk, na misje na Madagaskarze przyjechał jego brat, Jan.
Przed wyjazdem misje kojarzyły się ks. Henrykowi przede wszystkim ze spartańskimi warunkami zamieszkania. Owszem, są one proste, ale nie ekstremalne. – Zaspokajają moje potrzeby – podkreśla ks. Henryk. I dodaje: – Choć, jak spotykam Polaków, którzy przejeżdżają przez naszą wioskę, to dziwią się, w jakich warunkach mieszkamy.
Trzy rodzaje pracy misjonarza
Ks. Henryk podkreśla, że są trzy rodzaje pracy misjonarza. Pierwszy to normalny dzień w centrum misji. Rano jutrznia po malgasku w kościele; ludzie bardzo to lubią. Po jutrzni Eucharystia. Po śniadaniu każdy rozchodzi się do swoich zajęć. Funkcjonuje biuro parafialne; na terenie misji są szkoły.
Drugi rodzaj pracy to “misjonarstwo wędrowne”. Misja ma 15 kościołów, do których trzeba dojść, chodząc od wioski do wioski. – Połowę kościołów odwiedzam przez jeden tydzień, a drugą połowę w następnym tygodniu – opowiada ks. Henryk. I dodaje: – W każdym kościele jestem przeciętnie raz na miesiąc. To duży wysiłek, bo odległości są duże. Muszę pokonać 250-300 km miesięcznie. I to na nogach, bo nie ma tam dróg odpowiednich do jazdy samochodem. W okręgu, gdzie pracuję, nie ma ani jednego samochodu. Kiedy mój brat tu pracował, droga była jeszcze przejezdna, więc mógł odwiedzić kilka wiosek land roverem. Z kolei kiedy ja tu przyjechałem, to jeszcze do naszej wioski można było dojechać. Dziś już się nie da. Tam nikt nie poprawia tej drogi.
Do kościoła dociera po południu. – Ludzie wiedzą, że przychodzę zmęczony, więc podają kawę, placek ryżowy. Kiedy docieram do miejsca, gdzie jest dużo chętnych do spowiedzi, to zaraz po kawie zaczynam spowiadać – opowiada ks. Henryk. – Ok. godz. 7, 8 wieczorem zaczynamy modlitwy. Jest katecheza, śpiew, odmawiamy razem różaniec.
Zaznacza, że udało mu się wprowadzić w życie tych ludzi odmawianie różańca. – I robią to chętnie, zarówno dzieci, jak i młodzież czy starsi – zaznacza misjonarz.
Trzeci sposób funkcjonowania to praca ma co dzień. Trzeba być trochę mechanikiem, trochę budowlańcem i rolnikiem. Każda praktyczna umiejętność bardzo się tu przydaje.
Nawrócony szaman
Podejście do wiary na Madagaskarze nieco różni się od tego w Afryce. Miejscowi pięknie śpiewają i lubią to robić, dlatego msze św. są długie. – Nie są tak spontaniczni jak w Afryce, więc wielkich tańców w kościele nie ma, ale są spontaniczne gesty liturgiczne – opowiada ks. Henryk. – Zależy nam, żeby liturgia była piękna, więc te gesty są wskazane. Nie są one jednak tańcami, jak w Afryce. Udało się to stonować, żeby czuli, że to jest jednak modlitwa.
Misjonarz dostrzega wpływy dawnych rytuałów. – Chodzi o to, żeby Kościół je ewangelizował – podkreśla. Tak jest np. ze zwyczajem przewijania zmarłych, rozpowszechnionym na płaskowyżu. – Polega on na tym, że wyciągają z grobowców szczątki osoby zmarłej (właściwie już same kości), owijają je w nowe płótna i wkładają ponownie do grobu – opowiada ks. Henryk. – Udało nam się ułożyć ten rytuał dość poprawnie. To znaczy zwyczaj przewijania zwłok został zachowany, ale często jest on połączony z udziałem kapłana, modlitwą i błogosławieństwem grobu. Ma on także wymiar spotkania rodziny, przyjaciół i znajomych. Na wybrzeżu też proponujemy, aby organizować rytuał pogrzebowy z księdzem. Bardzo się cieszę, że jest coraz więcej pogrzebów w kościele i że Malgasze coraz bardziej przekonują się do tego.
Wpływy tutejszych wierzeń czasami przybierają postać synkretyzmu, polegającego na tym, że miejscowi chodzą do kościoła, a równocześnie do szamana, czarownika, bo akurat ktoś zachorował albo chcą dowiedzieć się, czy właściwie postępują. Przechowują talizmany, choć – jak zauważa ks. Henryk – dzieje się to coraz rzadziej. Na tym styku dochodzi często do nietypowych sytuacji. – Mamy takiego szamana – opowiada misjonarz – który pozwolił dzieciom ochrzcić się, a tym, dla których produkuje amulety, mówi, żeby nie zbliżali się z nimi do kościoła, bo tam tracą swą moc.
Ks. Henryk podkreśla, że miejscowi bardzo go szanują. – Pewnie, że nie zawsze będą praktykować wszystko to, co powiem, ale służą mi pomocą i dobrocią – zaznacza. – Mamy niesamowite oddziaływanie w wioskach, w których mamy szkoły. Dzieci z innych wiosek, które uczą się w szkole, wracają później do siebie i wprowadzają życie do tamtejszych kościołów, rozbudowują liturgię, uczą nowych pieśni.
Duszpasterz, rolnik, budowlaniec
Trudno byłoby misjonarzowi poradzić sobie w tej pracy, gdyby nie znał się trochę na budowlance czy rolnictwie, nie posiadał wielu praktycznych umiejętności.
- Rejon, gdzie pracuję, jest odizolowany od dużego miasta – opowiada ks. Henryk. – Nawet jak się coś buduje, to miejscowi pytają, jak mają to wykonać. A więc muszę zrobić rysunki i nadzorować budowę. Jeżeli znajdę ludzi, którzy się znają na budowlance, to oni tym się zajmują, ale nadzorować trzeba.
Ks. Henryk wspomina, że kiedy pracował na płaskowyżu, propagowali z młodzieżą nowe metody uprawiana ryżu, znacznie zwiększające plony.
Wskazuje też na duszpasterski wymiar tej pracy: – Im więcej się umie, tym więcej ludzi się przyciąga.
Ludzi w kościele cały czas przybywa
Pytam o sukces w pracy misjonarskiej. Ks. Henryk podkreśla, że misję Berevo, w której obecnie od 9 lat pracuje, poznał tuż po przyjeździe na Madagaskar w 1989 r. (pracował tam wówczas jego brat Jan). Do kościoła przychodziło wówczas kilka osób. Dziś – 250-300, i ciągle ich przybywa.
- Pierwsi misjonarze, którzy przybyli tam 50-60 lat temu – Amerykanie, Francuzi – pracowali ciężko, jeżeli chodzi o ewangelizację, choć pewnie nie widzieli efektów, które widać teraz – wspomina. – Obecnie budujemy kościoły, szkoły. Dawniej tego nie było. Pierwszy kościół z prawdziwego zdarzenia wybudował mój brat. Później ks. Roman Nowak wybudował drugi, ja z pomocą ludzi 6 kolejnych. Wcześniej to były raczej takie tymczasowe lepianki, szałasy. Zastanawiam się, czy ówcześni misjonarze nie mieli nadziei, że ich praca przyniesie efekty, czy nie widzieli możliwości współpracy z tymi ludźmi, a może czekali, że oni dojrzeją.
Inna ważna „działka”: szkoły. – Kiedy mój brat tu pracował, misja nie dojrzała jeszcze do tego, by budować szkoły – opowiada ks. Henryk. – Kiedy ja tu przyszedłem, była już wybudowana pierwsza szkoła, podstawowa. Udało nam się później zorganizować gimnazjum. W tej chwili na terenie misji Berevo mamy 4 szkoły. Mamy też 1200 uczniów. Nie wszyscy są katolikami. Są protestanci, muzułmanie czy niewierzący. Dzięki szkołom jest bezpośredni kontakt z dziećmi i rodzicami, w efekcie przybywa wiernych w kościołach.
Ks. Henryk 9 lat był rektorem seminarium w diecezji Morondava. – Mam wielką satysfakcję – wspomina – że 7 kleryków, których prowadziłem, już zostało kapłanami. Kiedy zacząłem tam pracować, był jeden miejscowy ksiądz diecezjalny, obecnie jest 9, ale 17 kleryków jest w seminarium, a 20 w małym seminarium. Oprócz tego są zgromadzenia zakonne, które też mają powołania.
Nie czas na powrót
Czy myśli czasami o powrocie do Polski? Ks. Henryk podkreśla, że na razie nie ma takich planów. Ale… – Na pewno – podkreśla – trzeba się nad tym zastanawiać. Wyjeżdżając na misje, spotkałem się z misjonarzem, który pracował w Ameryce Łacińskiej. Powiedział mi: “prawdziwy misjonarz musi wyczuć moment, kiedy trzeba zostawić Kościół lokalny i wyjechać. Jeżeli zobaczysz, że ten Kościół jest wystarczająco silny, to najlepiej wtedy wróć”.
Ks. Henryk przyznaje, że nie wie, czy odważy się wrócić. – Jestem w zgromadzeniu zakonnym , ten misjonarz był księdzem diecezjalnym – zaznacza. – Jesteśmy włączeni w prowincję malgaską, a więc organizacyjnie jest trochę inaczej. Na razie widzę, że nie ma nawet mowy, abym tych ludzi opuścił. W niektórych wioskach trwa jeszcze pierwsza ewangelizacja, w niektórych już można mówić o nowej ewangelizacji – staramy się dotrzeć w nowy sposób do ludzi, aby odzyskać tych, którzy przyjęli chrzest, ale w latach młodzieńczych odeszli. Obecnie przygotowuję jedno miejsce, gdzie już jest szkoła, a budujemy tam w tej chwili dom dla sióstr zakonnych. Być może trzeba będzie podzielić misję, żeby przybliżyć kapłanów misjonarzy do ludzi. Jeżeli mógłbym co 2 tygodnie odwiedzić wioskę, to już byłby sukces. Jest więc co robić.
Tekst ukazał się pierwotnie w dwumiesięczniku “La Salette Posłaniec Matki Bożej Saletyńskiej” nr 2 (369) z marca-kwietnia 2017 r.