Bracia Cieślowie śpiewali pieśni maryjne w sanktuarium w Borku Starym
Jaromir Kwiatkowski ●
Ryszard Cieśla jest o pięć lat starszy od swego brata Roberta. Ryszard urodził się w Tyczynie, a Robert w Rzeszowie, dokąd w międzyczasie przeprowadzili się rodzice. Ryszard jest barytonem, Robert – tenorem. W niedzielę wystąpili w koncercie pieśni maryjnych w sanktuarium Matki Bożej Boreckiej w Borku Starym k. Rzeszowa.
Śpiewali solo i w duecie (akompaniował na organach Paweł Bazan, uczeń Ryszarda, organista w parafii Matki Bożej Saletyńskiej w Rzeszowie) oraz z towarzyszeniem chóru “Ave Maria” z tej saletyńskiej parafii, w którym od wielu lat śpiewa ich mama Helena.
W latach 80. drogi ich karier na wiele lat się rozeszły: Ryszard związał się z Teatrem Wielkim, a Robert śpiewał w teatrach operowych zachodniej Europy. Aby nie narażać się na niepotrzebne komentarze, Robert habilitował się w Łodzi, bo w Warszawie… dziekanem był wtedy brat. Dziś obaj są już profesorami „belwederskimi” w dziedzinie sztuk muzycznych. I ściśle współpracują z sobą w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina (UMFC) w Warszawie.
Ryszard mniej już dziś koncertuje, bardziej zajmuje się pracą pedagogiczną i administracyjną (był nawet prorektorem UMFC). Jest dyrektorem artystycznym Filharmonii im. Romualda Traugutta, wykonującej repertuar patriotyczny. Pisze także wiersze, które akurat wydał w tomiku “Fraktale Bytu”, który można było kupić po koncercie.
Robert skończył z bardzo dobrym wynikiem psychologię kliniczną na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Te studia miały związek z tragicznym wydarzeniem z okresu, kiedy jeszcze mieszkał z rodziną w Niemczech, gdzie występował: w domu zasłabł na schodach i zmarł jego syn. Nabytą wiedzę wykorzystuje prowadząc na zasadzie wolontariatu poradnię dla rodziców osieroconych przy kościele Wniebowstąpienia Pańskiego na warszawskim Ursynowie.
Pytam, czym jest dla nich występ w kościele, do tego tak blisko miejsca, gdzie znajdują się ich rodzinne korzenie (Borek leży na terenie gminy Tyczyn).
- To okazja do dzielenia się z ludźmi talentem, który mamy od Pana Boga. To powrót w rodzinne strony, spotkanie z przeszłością, z ziemią dzieciństwa, z ludźmi, których znamy. To zbieg tylu wspaniałych okoliczności i motywów, że trudno o lepsze – odpowiada Ryszard.
Robert zwraca uwagę na znakomitą publiczność. – Ludzie, którzy przychodzą na taki koncert, bardzo chcą takiej muzyki słuchać, w związku z czym odbiór jest świetny. W takim miejscu śpiewa się z sentymentem, ponieważ to miejsce – sanktuarium Matki Bożej Boreckiej – przynajmniej dla mnie jest szczególne, jako że w czasach oazy często tu przyjeżdżaliśmy. Jest ono zatem okraszone masą wspomnień – dopowiada młodszy z braci.
Czy kościół, w porównaniu z operową sceną, jest miejscem szczególnym do śpiewania? – Na pewno tak – zgadza się Ryszard. – A na pewno innym. Wymaga większej pokory, ustawienia innych relacji: Pan Bóg musi tu być na pierwszym miejscu, Jemu służymy swoją sztuką. Śpiewanie w kościele to rodzaj modlitwy, przy pomocy której dziękujemy i wypraszamy sobie łaski. A piękno, które staramy się stworzyć, to odbicie piękna Pana Boga, próba skomunikowania się ze Stwórcą, oddania Mu, co Mu się należy.
Robert zgadza się, że występ w kościele jest jednak czymś innym. – W teatrze dochodzi jeszcze reżyseria, jest treść opery, którą mamy przekazać, jest budowanie postaci, mamy zadania artystyczne z tym związane. W kościele jest koncert innej natury, na pewno jest związany z wiarą. Te pieśni są napisane również po to, by nimi chwalić Pana Boga.
Na koncert przyjechała z Rzeszowa spora grupa dawnych uczestników oazy młodzieżowej Ruchu Światło-Życie z rzeszowskiej parafii Matki Bożej Saletyńskiej, gdzie bracia Cieślowie należeli w latach 70. i na początku 80. Ryszard był nawet pierwszym członkiem oazy – na pierwsze spotkanie organizacyjne z jej opiekunem, zmarłym w maju tego roku ks. Zbigniewem Czuchrą, zwanym w oazie “Wujem”, przyszedł sam. To był rok 1973. “Wuju” swoją osobowością – łagodnością, miłością, umiłowaniem Pana Boga, Maryi, Kościoła i młodzieży – odcisnął niezatarte piętno na członkach oazy. Stąd nic dziwnego, że Ryszard, na moje pytanie, co wniosła w jego życie oaza u rzeszowskich saletynów, odpowiada krótko: – Wszystko. Po czym dodaje: -Mówi się, że studia są najpiękniejszym okresem życia. Dla mnie – a myślę, że wielu oazowiczów to potwierdzi – tym najpiękniejszym okresem był czas liceum, kiedy była oaza. Dzięki oazie, dzięki śp. “Wujowi”, ukonstytuowały się wszystkie priorytety, tam otrzymaliśmy korzenie, siłę witalną do przeżycia wszystkich szarych dni, tego co się nam w życiu zdarzało. W każdym momencie, czy to radosnym, czy smutnym, odwoływaliśmy się do tej konstytucji stworzonej przez oazę.
- Oaza saletyńska na pewno nas ukształtowała, na pewno w tym najważniejszym okresie naszego życia wywarła na nas ogromne, pozytywne piętno, dlatego że ustawiła nam hierarchię wartości – dopowiada Robert. – Już będąc na studiach nadal mieliśmy z nią kontakt i nadal to był punkt odniesienia. Jestem wdzięczny za to, że była taka oaza, takie miejsce, gdzie mogliśmy się znaleźć, gdzie było wiele modlitwy, ale także wiele radości i zabawy.