Pod patronatem Dziennika Parafialnego. Hubert Kowalski: Na JSJD otwiera się przestrzeń Ducha
Z Hubertem Kowalskim, dyrygentem orkiestry Jednego Serca Jednego Ducha w Rzeszowie, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Słyszy się często, że koncert Jednego Serca Jednego Ducha jest koncertem wyjątkowym. Rozumiem, że Pan podziela tę opinię.
Podzielam (śmiech).
Na czym polega jego wyjątkowość?
Na tym, że jest to próba połączenia dwóch rzeczywistości w jednym wydarzeniu artystycznym. Pierwsza rzeczywistość: chodzi o to, by był to koncert na wysokim poziomie artystycznym. To nie jest zresztą nic wyjątkowego, bo wszyscy się o to starają. Natomiast sprawą kluczową jest tu ta druga rzeczywistość: włączenie ludzi, którzy uczestniczą w tym koncercie, w przestrzeń duchową; podprowadzenie ich pod takie doświadczenie, że dźwięki mogą służyć czemuś więcej niż tylko dostarczenie przeżycia artystycznego. Mogą być nośnikiem wartości duchowych i mogą przynieść ludziom doświadczenia głębsze niż tylko artystyczne i estetyczne.
Od 2003 r., co roku, w Parku Sybiraków w Rzeszowie gromadzi się w Boże Ciało od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy już często nie wyobrażają sobie tego wieczoru bez koncertu JSJD. Co tych ludzi tam przyciąga? To, że będzie fajny koncert, że poczują wspólnotę z innymi uczestnikami koncertu, czy też to, co niektórzy nazywają „dotykaniem nieba”? A może wszystko to po trochu?
Myślę, że to wszystko razem. Po pierwsze, to jest fajny koncert. Ludzie mają szansę uczestniczyć w wydarzeniu kulturalnym, które im się podoba. Jednak rzeczą bardziej kluczową jest to, że możemy być z innymi ludźmi i możemy z nimi wyznawać swoją wiarę.
I możemy zobaczyć, że takich jak my jest więcej, możemy się „policzyć”.
Dokładnie. Jest też w ludziach, o czym czasami zapominamy w natłoku różnych spraw i obowiązków, za którymi gonimy w codzienności, pragnienie doświadczenia rzeczywistości piękna i dobra. To, że nie jest istotne, by widzieć w ludziach wrogów. Że jest rzeczą niewiarygodną doświadczyć pokoju płynącego z tego, że widzimy w drugim człowieku wartość. Wydaje mi się, że ta rzeczywistość duchowa, ten klimat, który – mam nadzieję – udaje nam się stworzyć, powoduje, że ludzie, którzy tego doświadczają, mówią: ojej, to jest możliwe. Ten świat może wyglądać trochę inaczej, nie musi być koniecznie zorganizowany według takich schematów, w jakie jesteśmy wtłoczeni w codzienności. Myślę, że to ludzi przyciąga.
Na ile udaje się Panu pogodzić konieczność skoncentrowania się na pracy dyrygenckiej w czasie koncertu z odbiorem jego warstwy duchowej?
Człowiek, kiedy odkrywa w swoim życiu rzeczywistość duchową, obecność Pana Boga, uczy się tego, że w pewnym momencie jego praca nie jest czymś, co go w pełni pochłania, tylko otwiera go jeszcze bardziej na – nazwałbym to – czujność duchową. Jak patrzę na siebie, widzę to w pewnym procesie. Kiedyś wiadomo było, że nie ma innego wyjścia, trzeba przy tak dużym wydarzeniu skupić się na jego walorach artystycznych.
Bo skądinąd „dobro trzeba umieć robić dobrze”.
Dokładnie. Koncert musi mieć swój walor artystyczny. I jest tak, że do pewnego momentu – mimo przestrzeni modlitwy – wszyscy koncentrujemy się na pracy i pracujemy bardzo ciężko, aż w końcu wychodzimy na scenę z poczuciem, że wszystko co było możliwe zrobiliśmy, a teraz niech już się otworzy przestrzeń jeszcze większa – przestrzeń Ducha. Tego doświadczamy. Obserwuję to z pozycji dyrygenckiej. Oczywiście, staram się kontrolować to, jak przebiega koncert, ale staram się też być w szczególnej więzi z muzykami, by mieli poczucie, że chodzi nie tylko o to, by odegrać te wszystkie rzeczy. Ale jak to się udaje, to już jest wielka tajemnica duchowa.