Cytat dnia. In vitro to wielki biznes, a nie nauka
Z prof. Stanisławem Cebratem, kierownikiem Zakładu Genomiki Uniwersytetu Wrocławskiego, rozmawia Maciej Sas
(…) Przede wszystkim proszę mi wyjaśnić wątpliwość – mówi się, że in vitro to metoda leczenia niepłodności…
To wielki absurd. Porozmawiajmy o tym, jak wygląda samo in vitro, gdy mężczyzna jest niepłodny. Mężczyzna może być niepłodny z powodu braku wykształconych nasieniowodów lub ich niedrożności spowodowanej łagodną formą mukowiscydozy (na ogół to choroba śmiertelna). W tym przypadku mamy do czynienia z łagodną formą – mężczyzna nie ma wykształconych nasieniowodów, ale nie jest on sterylny. Produkuje plemniki, ale nie może doprowadzić do zapłodnienia w naturalny sposób. Plemniki można pobrać dzięki biopsji jąder i użyć ich do zapłodnienia komórki jajowej. I co – ten człowiek został wyleczony? Trudno to nazwać wyleczeniem, bo będzie miał dziecko, ale stan jego organizmu absolutnie nie poprawił się. Druga rzecz – jeśli w ten sposób uzyska się plemniki to każdy z nich niesie defekt z genem odpowiedzialnym za mukowiscydozę. Jeżeli matka jest nosicielką, to mamy 50 procent prawdopodobieństwa, że dziecko będzie mieć mukowiscydozę. I wtedy najprawdopodobniej cięższą, śmiertelną postać. Tego typu zabiegi są bardzo niebezpieczne, bo związane są z ryzykiem przeniesienia defektu genetycznego. Leczeniem można by nazwać udrożnienie jajowodów kobiety – bo leczymy w ten sposób stan jej niepłodności.
Zaintrygowało mnie to, o czym się nie mówi. Politycy krzyczą, że ludzie chcą mieć dzieci – zgodzić się na finansowanie tej procedury z kasy państwa, czy nie. Nie mówi się o blaskach i cieniach tej metody z punktu widzenia naukowego i ekonomicznego. A z tego, co Pan mówi, wynika, że nie wszystko tu jest tylko dobre.
Jeśli się mówi o takiej metodzie, gdzie mamy parę bezpłodną, pierwsze pytanie, jakie należy zadać, brzmi: “Dlaczego oni są bezpłodni?” To znaczy, że jest naturalna bariera, która nie dopuszcza do zapłodnienia…
… czyli natura sama zabezpiecza się przed kłopotami?
Natura hamuje rozwój gamet, czyli komórek jajowych i plemników, w takich przypadkach, gdy doszło do przestawienia fragmentu genomu z jednego miejsca w inne. Nazywa się to translokacją, czyli swego rodzaju mutacją. (…)
Sam organizm eliminuje gamety z defektem?
Ogranicza ich produkcję. Można jednak przełamać tę barierę, zrobić biopsję jąder, znaleźć plemnik i wstrzyknąć go do komórki jajowej, ryzykując przeniesienie ciężkiego defektu. Natura właśnie ogranicza takie przypadki.
Czyli czasami warto zaufać naturze.
W tych przypadkach z całą pewnością. Natura zwykle nie tworzy organizmów, których prawdopodobieństwo dożycia wieku rozrodczego jest bardzo małe.
W swojej książce o in vitro zwraca Pan uwagę na rzeczy, o których wcześniej nie słyszałem i nie czytałem. Choćby o tym, że dzieci poczęte dzięki tej procedurze częściej niż inne są wcześniakami, co też rodzi inne konsekwencje.
Przed tym ortodoksyjni zwolennicy in vitro nie są w stanie się obronić. Bardzo często, gdy o tym mówią, twierdzą, że defektów genetycznych nie jest więcej niż normalnie. Ale jeżeli rodzą się wcześniaki i dzieci z bardzo niską wagą urodzeniową, to od razu wiadomo, że te dzieci są obarczone większą skłonnością do rozmaitych defektów rozwojowych. Przede wszystkim za sprawą in vitro 27 razy częściej niż normalnie rodzą się bliźnięta! A one są obciążone częściej wadami rozwojowymi. Nie trzeba wykonywać specjalnych badań, żeby się o tym dowiedzieć. Zwolennicy in vitro od razu twierdzą, że bliźnięta poczęte tą metodą wcale nie mają częściej wad niż bliźnięta poczęte drogą naturalną. Nawet gdyby tak było, to rodzą się 27 razy częściej. Najgorsze jest coś innego – ukrywa się inne efekty korzystania z tej technologii.
Sugeruje Pan, że ktoś to robi celowo, świadomie?
Myślę, że tak. Gdyby o wszystkim ludzi informować, zmniejszyłby się popyt na in vitro. A to olbrzymi biznes. Znakomitym przykładem jest siatkówczak (nowotwór dna oka). To choroba wywoływana przez defekt recesywny, to znaczy, że obydwa geny muszą być wadliwe, żeby pojawił się siatkówczak. W połowie przypadków pierwszy defekt jest dziedziczony od jednego z rodziców. Natomiast ta choroba pojawia się również wtedy, gdy gen uszkodzony pojawi się w trakcie produkcji gamety lub już po utworzeniu zygoty – w zarodku. Są takie błędy genetyczne, które sprzyjają temu, żeby doszło do tego, że ten drugi allel (jedna z wersji tego samego genu – przyp. red.) też będzie uszkodzony. Wtedy nowotwór pojawia się w jednej gałce ocznej, a nie w dwóch. Ten defekt zdarza się po in vitro częściej niż po poczęciu naturalnym. To jest najbardziej niebezpieczny efekt zapłodnienia in vitro, bo wskazuje na o wiele większą częstość mutacji.
Dlaczego tak się dzieje w przypadku dzieci poczętych za sprawą in vitro?
Nie wiadomo. Ale znamienne jest to, w jaki sposób takie badania były publikowane. Pierwszy raz zostało to opublikowane przez Holendrów, to znaczy sprawdzili, jak to jest z częstością występowania siatkówczaka. A jak się to w ogóle sprawdza? Na zdrowy rozum powinno to wyglądać tak: mamy dzieci po in vitro i sprawdzamy, jak często u nich pojawia się siatkówczak. On się ujawnia do 5. roku życia. Ale nikt nie śledzi losów dzieci poczętych tą metodą. Badania prowadzi się inaczej. Holendrzy wzięli wszystkie dzieci z siatkówczakiem i sprawdzili, które urodziło się po in vitro. Tylko żeby się o tym dowiedzieć, to trzeba o to zapytać rodziców, a oni wcale nie muszą się przyznać… Okazało się, że te maluchy cierpią na siatkówczaka pięć razy częściej niż poczęte naturalnie. Oni to opublikowali, a jeszcze przy okazji kilku innych naukowców stwierdziło, że oni też zauważyli pojawianie się siatkówczaka po in vitro. Jakie były komentarze lekarzy? “No i co z tego? Jeden przypadek na trzy tysiące urodzeń to i tak jest mało” Dodajmy, że u dzieci poczętych tradycyjnie to jeden przypadek na 17 tysięcy urodzeń.
(…)Wszystkie przypadki po in vitro, jakie do tej pory stwierdzono, nie są wrodzone, przeniesione przez rodzica. One pojawiły się w trakcie procedury. Dzieci urodziły się z siatkówczakiem, mimo że żadne z rodziców nie nosiło defektu. Taki przypadek zdarza się raz na 30 tysięcy urodzeń. A tu stwierdza się go raz na trzy tysiące. Mamy więc do czynienia z nową mutacją. Gen odpowiedzialny za tę chorobę, to nie jest jakiś szczególny, wyjątkowy gen. To znaczy, że mutacje w innych genach też mogą się zdarzać 10 razy częściej! I jeżeli tak jest, to cała populacja jest zagrożona, nie tylko ludzie poczęci za sprawą in vitro. Dlatego, że te wadliwe geny muszą być kiedyś wyrzucone z puli genetycznej człowieka. Jak? Spotkają się w którejś z kolejnych generacji i zostaną wyeliminowane przez tak zwaną śmierć genetyczną. Drugi problem związany z siatkówczakiem – szacuje się, że urodziło się na świecie 4-5 milionów ludzi po in vitro. Wśród nich znalazłem w literaturze zaledwie kilkanaście przypadków siatkówczaka. Gdyby występował on tak samo często, jak w całej populacji, to powinno się obserwować około 300 przypadków. Gdzie więc są te przypadki? Nie są raportowane. Przede wszystkim nikt tego nie śledzi. Jeśli już ktoś się do tego niełatwego zadania zabierze, wychodzi mu, że do tej choroby dochodzi znacznie częściej niż normalnie. Takie wyniki, jak w Holandii, pojawiły się we Francji. Niestety, nigdzie poza materiałami z konferencji naukowej nie znalazłem ich…
Z tego, co Pan mówi, ludzie poczęci metodą in vitro są narażeni na więcej kłopotów ze zdrowiem. Nikt tego nie śledzi, nie mówi o tym? Dlaczego?
Bo in vitro to nie nauka, to wielki biznes. Nauką nazwałbym terapię genową. Niekorzystnych danych się nie publikuje. W USA, chyba w stanie Minnesota, próbowano do książeczki zdrowia dziecka wprowadzić zapis o tym, jaka metodą zostało poczęte. Nie wiem, czy to się udało. Ale kliniki in vitro bronią się przed tym, twierdząc, że to ochrona dóbr osobistych. “Dlaczego ktoś ma wiedzieć, jak mnie poczęto?” – pada taki argument.
A czy są inne przypadłości, o których wiemy, że częściej dotyczą ludzi poczętych wskutek in vitro? Przecież brak tej wiedzy najbardziej uderza w człowieka tak poczętego i w jego bliskich.
Gubią się ślady o tych dzieciach. W amerykańskich raportach dotyczących bezpośrednio efektów in vitro takich danych nie ma. Dlaczego? Albo kliniki używają różnych standardów do oceny, albo np. w przypadku in vitro kobieta zgłasza się do kliniki, a gdy dowie się, że jest w ciąży, znika. I klinika traci możliwość śledzenia losów człowieka poczętego drogą in vitro. A może należałoby zapisać w umowie, że trzeba wpisać w dokumentach, jak dziecko zostało poczęte, że należy pozwolić na kontrolowanie stanu zdrowia dziecka. Tylko, że wtedy mogłoby się okazać, że należy płacić podwyższone ubezpieczenie za to dziecko.
W przypadku tej metody poczęć nie tylko nie mówi się o jej kosztach bezpośrednich, ale i tych, które towarzyszą później człowiekowi tak poczętemu. O tym politycy milczą.
Koszty in vitro nie są małe. Najdroższym elementem jest komórka jajowa, którą można kupić. Trzeba zapłacić kobiecie poddającej się zabiegom, które mogą stanowić poważny uszczerbek na jej zdrowiu. Dlatego w USA obowiązuje limit, ile razy kobieta może być dawczynią komórek jajowych. Taka kobieta jest poddawana intensywnej stymulacji hormonalnej, która wywołuje kilkanaście jajeczkowań w czasie jednego cyklu. W jednym ze szpitali australijskich wyliczono również, jakie są koszty przyjęcia kobiety do porodu. One nawet dla pojedynczego dziecka są trzy razy wyższe po in vitro niż po normalnym poczęciu. Natomiast poród bliźniaków, które jak wspomniałem rodzą się wskutek tej metody 27 razy częściej niż normalnie, kosztuje około 10 razy więcej.
Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje? Przecież i tu, i tu rodzi się dziecko.
Ale widać prawdopodobieństwo powikłań ciąży i rozwoju płodu jest znacznie wyższe niż w przypadku klasycznego poczęcia. To nie jest jednak problem tylko tych kosztów porodu. Należy postawić pytanie: “Dlaczego tak się dzieje?!” Odpowiedź jest znacząca, in vitro prowadzi do zaburzeń w biologii rozwoju.
Natura podnosi poprzeczkę?
Nie, natura unika kłopotów. Przecież gdyby nie było opieki medycznej na takim poziomie, takiej trudnej ciąży też by nie było. Żeby takie dziecko mogło się urodzić, należy się liczyć z dodatkowymi kosztami. Zresztą, na to zwrócił uwagę poznański neonatolog, profesor Janusz Gadzinowski. Powiedział, że jeśli in vitro będzie refundowane, to trzeba też od razu zwiększyć nakłady na oddziały neonatologiczne i położnicze, bo to będzie kosztować znacznie więcej. W odpowiedzi usłyszał, że nie miał prawa się odzywać bez zezwolenia rektora. A on mówił o tym, bo interesują go koszty utrzymania oddziału. Ja nie jestem lekarzem, mnie interesuje coś innego – dlaczego to ma więcej kosztować?
Ale, jak czytałem, nawet wśród lekarzy in vitro budzi mieszane uczucia.
Są metody, nawet w in vitro, których się nie poleca. Zdarza się, że komórka jajowa jest zapłodniona dwoma plemnikami. Taka zygota ginie. Natomiast kiedyś wyciągnięto jądro jednego plemnika i dziecko się urodziło. Ogłoszono, że to wielki sukces. Ale opinia o tym sukcesie była dość wstrzemięźliwa. Pewien uznany ginekolog-położnik, zajmujący się in vitro, pisał o bezpośrednim wstrzykiwaniu plemników do komórek jajowych: “gdy już opracowali tak dobrą metodę, jak na ironię dowiedzieli się, skąd się biorą te defekty”. Miał na myśli poznanie faktów wskazujących na to, że technika ta może przenosić defekty na następne pokolenia. Paradoksalnie w USA więcej niż połowa zabiegów in vitro odbywa się właśnie przez bezpośrednie wstrzyknięcie plemnika do komórki jajowej.
Dzięki temu klinika będzie miała nowych klientów…
W niektórych przypadkach tak się dzieje. Jeśli ojciec ma defekt genów w chromosomie Y, odpowiedzialnych za produkcję plemników i będzie miał syna dzięki in vitro, to na pewno przekaże mu swoja wadę. Przyjrzyjmy się parom, które zgłaszają się do kliniki i są oceniane jako bezpłodne. Niech pan pomyśli – 1/3 to pary, w których oboje są niepłodni, 1/3 z powodu niepłodnego mężczyzny, 1/3 z powodu niepłodnej kobiety. Po drobnym wysiłku intelektualnym wychodzi, że niepłodna kobieta trafia na niepłodnego mężczyznę z prawdopodobieństwem 50 procent. Gdyby tak było rzeczywiście, to dzięki in vitro w 4-5 generacji nie byłoby już płodnych mężczyzn. Oczywiście absurdem jest to, że połowa mężczyzn jest bezpłodna, tylko dlaczego dane podawane przez kliniki rozrodu są tak absurdalne?
Sugeruje Pan, że to nieprawdziwe dane?
Oczywiście, że tak. Dlaczego? Bo gdy mężczyzna jest bezpłodny, wybiera się zapłodnienie przez bezpośrednie wstrzykiwanie plemników (w odróżnieniu od standardowej w tym przypadku metody polegającej na zanurzeniu komórki jajowej w zawiesinie plemników). Ta metoda jest droższa. Jest jeszcze jedna ciekawa sprawa związana z in vitro – w niektórych krajach ogranicza się możliwość ingerencji, np. nie wolno wykonywać badań preimplantacyjnych zarodków, jeśli nie ma do tego wskazań genetycznych. Co prawda jest do tego taka furtka, że zawsze można znaleźć wskazanie, ale pojawienie się tego zapisu już jest pewnym sygnałem.
Co znaczy “preimplantacyjnych”?
To znaczy jeszcze przed wprowadzeniem zarodka do macicy. Na przykład gdybyśmy chcieli sprawdzić, czy z zarodka urodzi się blondynka, czy brunetka i od tego uzależniali decyzję o jego wprowadzeniu do macicy. W czasie pewnej serii badań prenatalnych, na nosicielstwo śmiertelnej choroby, jaką jest pląsawica Huntingtona, sprawdzano płeć płodu. Jest to bardzo łatwe; jest chromosom Y – będzie chłopiec, nie ma – dziewczynka. Oczywiście rodzice chcieli wiedzieć już w pierwszych tygodniach po poczęciu, czy to chłopiec, czy dziewczynka. I okazało się, że dochodziło do aborcji, bo dziecko było nie takiej płci, jaką sobie życzyli chociaż dziecko nie było obarczone defektem Huntingtona. Teraz zaleca się, żeby informacji o płci nie udzielać w I trymestrze, gdy aborcja jest dozwolona, prosta.
(…) Wyobraźmy sobie, że trafia do Pana zasmucona para i pyta, czy powinna skorzystać z in vitro. Co by Pan doradził?
Żeby tego nie robili. Z punktu widzenia biologicznego in vitro powinno być zabronione.
Teraz i Pan, i ja zostaniemy okrzyknięci ciemnogrodzianami, talibami pisowskimi itd.
To bez sensu – nie chcę być kojarzony z jakąkolwiek partią. To nie jest problem polityczny, czy religijny, a tylko biologiczny! Ta metoda niesie tak wielkie ryzyko, że nie powinna być stosowana, ba, moim zdaniem trzeba zabronić jej stosowania! Kiedyś myślałem tak: “Skoro ktoś chce mieć dziecko, a to zrozumiałe, bo to chyba największa instynktowna dążność człowieka, i chce ponieść ryzyko, niech za to zapłaci – i za procedurę, i za ubezpieczenie dziecka”. Tylko że jak wyliczyłem po badaniach z siatkówczakiem, że mamy do czynienia prawdopodobnie z wielokrotnie częstszymi mutacjami w genomie po in vitro, to będą to efekty, które przeniosą się na kolejne generacje. Żadna firma ubezpieczeniowa nie jest w stanie tego wyliczyć. Dlatego uważam, że to powinno być zabronione. Bo to się nam odbije czkawką w kolejnych generacjach. Pamiętajmy, że mutacje z jednej strony generują coś nowego, ale z drugiej – nie może ich być za dużo, bo są ryzykowne. Ich nadmiar zabierałyby do grobu nawet te korzystne. Populacja cały czas balansuje na granicy dopuszczalności. Nasze komputerowe symulacje ewolucji populacji wskazują, że zwiększenie częstości mutacji może zabić populację, nawet jeżeli te nowe mutacje będą wprowadzane jedynie przez małą część populacji. (…)
Historia in vitro
Pierwsze udane eksperymenty związane z zapłodnieniem pozaustrojowym przeprowadzono w połowie lat 50. XX wieku na królikach. Pierwszy człowiek poczęty metoda in vitro przyszedł na świat w 1978 roku. Do tej pory urodziło się około 5 milionów ludzi poczętych w ten sposób.
Źródło:
http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/626099,prof-cebrat-in-vitro-to-wielki-biznes-a-nie-nauka,1,id,t,sa.html
(skróty: redakcja Dziennika Parafialnego)