Rok po ogłoszeniu abdykacji Benedykta XVI. Nie tylko wspomnienia
Paweł Pomianek ●
Nie ukrywam, że 11 lutego zeszłego roku, kiedy Benedykt XVI ogłosił decyzję o swojej abdykacji, był jednym z najsmutniejszych dni mojego życia. Trudno było zabrać się za cokolwiek, w głowie piętrzyło się tyle myśli. Towarzyszyło mi poczucie pewnej schyłkowości: że oto za kilkanaście dni skończy się tak szalenie ważny pontyfikat w dziejach Kościoła ostatnich dziesięcioleci. Że ktoś dla mnie ważny odchodzi. I nic już nie będzie takie samo.
Te uczucia pogłębiała świadomość, że papież zdecydował się na ten bezprecedensowy krok także jako wyraz swego rodzaju bezsilności w reformowaniu struktur kościelnych, zwłaszcza w samym Watykanie. Było to od początku oczywiste już po samym sformułowaniu o osłabnięciu sił ducha, które pojawiło się w wypowiedzi papieskiej ogłaszającej abdykację, a które było szalenie zaskakujące, ale i ogromnie szczere i ujmujące. W wywiadach potwierdzał to zresztą później brat papieża Georg Ratzinger. I choć główne kręgi kościelne w Polsce robiły wszystko, by zamieść temat pod dywan, a uwypuklających te przesłanki decyzji Benedykta zmarginalizować, dla każdego, kto choć odrobinę rozumie pewne konwencje wypowiedzi papieskich, było jasne, że powodem decyzji była swego rodzaju niemoc względem kierowania Kościołem będącym w takim, a nie innym stanie. Owa bezsilność, po głębokim przemodleniu – papież Benedykt nieraz w ostatnich tygodniach podkreślał, że jest przekonany, iż jego decyzja nie jest sprzeczna z wolą Bożą – spowodowała, że postanowił przekazać stery Kościoła komuś młodszemu, bardziej energicznemu.
Jednocześnie pewnym sygnałem przynoszącym pokój był fakt, że decyzja została ogłoszona 11 lutego, w dzień Matki Bożej z Lourdes. Tak jakby papież chciał ofiarować ten znajdujący się w tak trudnej sytuacji Kościół Maryi. Jakby pośród smutku – pamiętajmy, że to jest też Światowy Dzień Chorego, co być może także nawiązywało do stanu ziemskich struktur Kościoła – chciał pokazać nam promyk nadziei. Drugi istotny kontekst to fakt, że Benedykt uczynił to na dwa dni przed rozpoczęciem Wielkiego Postu. Była to jasna zachęta do spędzenia okresu czterdziestodniowej pokuty na modlitwie i umartwieniu w intencji Kościoła, z której to zachęty szeroko – oczywiście na miarę swoich możliwości – starałem się korzystać.
W tym miejscu chcę zaznaczyć, że czuję się duchowym dzieckiem Benedykta XVI. Wprawdzie przeszło dwadzieścia lat mojego życia przypadło na czasy pontyfikatu papieża-Polaka, ale nie ulega wątpliwości, że to jego następca odcisnął na mojej duchowości zdecydowanie silniejsze piętno. Właśnie dzięki papieżowi Benedyktowi bardzo zmieniła, czy raczej pogłębiła się moja duchowość. Dzięki niemu odkryłem wiele nowych dróg swojego przeżywania bycia w Kościele. I nie chodzi mi tutaj jedynie o Mszę klasyczną, choć to aspekt nie do przecenienia. Ale jest wiele innych elementów starej pobożności, które do głębi zmieniły życie moje, mojej rodziny, a na które kierunkowała właśnie mądrość Benedykta XVI.
Dlatego też te ostatnie dni pontyfikatu, między 11 a 28 lutego, był to dla mnie przede wszystkim czas wyłapywania, wyciągania tych cennych, ostatnich już myśli, nauk Benedykta, które pozostawiał nam jako papież. Na tej podstawie, wybierając to, co wydawało mi się najcenniejsze, przygotowałem dwuczęściowe „Ostatnie rekolekcje wielkopostne Benedykta XVI” (zobacz: część I, część II) – krótki zbiór najważniejszych wypowiedzi ostatnich tygodni pontyfikatu.
Dziś moja relacja względem Benedykta w żaden sposób się nie zmieniła. Wraz z Żoną regularnie, w zasadzie codziennie, modlimy się wspólnie „za naszego ukochanego papieża Benedykta”, a jego oblicze nadal uśmiecha się do nas z portretu umiejscowionego na jednym z honorowych miejsc naszego głównego pokoju. I cieszymy się, że on gdzieś tam, w Watykanie, cały czas jest i swoją modlitwą, zgodnie ze swoją obietnicą, wspiera Kościół, także nas jako jego członków. Mnie osobiście wielką radość sprawia też, gdy papież emeryt gdzieś się pokazuje, gdy do mediów trafiają jakieś jego słowa. No i czytam – czytam Ratzingera, czytam Benedykta. Wracam do najważniejszych dokumentów jego pontyfikatu. To jest ta skarbnica, którą nam zostawił, skarbnica niewyczerpana – dziesiątki książek, dokumentów, setki wypowiedzi.
Mam nadzieję, że Benedykt XVI, nasz ukochany ojciec święty, będzie jeszcze przez lata wspierał Kościół swoją obecnością (choćby nawet cichą) i swoją modlitwą. A potem nadal – jako błogosławiony i święty Kościoła (oby jeszcze za naszego życia!). Bo jego mądrość dawała pokój, a Jego niezakłamana pokora, widoczna absolutnie w każdym zachowaniu, także pokora względem tradycji, która kazała mu wyciągać, przypominać wiele wspaniałych szat i zwyczajów kościelnych, od dziesięcioleci trochę przykurzonych – była najpiękniejszym świadectwem wiary.