Ks. Jakub Bartczak: Hip-hop to beat, graffiti i breakdance
Na zdjęciu: ks. Jakub Bartczak z płytą „Powołanie” podczas XXVII Międzynarodowego Saletyńskiego Spotkania Młodych w Dębowcu k. Jasła w lipcu br.
Fot. Renata Kwiatkowska
Z ks. Jakubem Bartczakiem, wikariuszem parafii św. Elżbiety we Wrocławiu, raperem, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Księdza teledysk „Pismo święte” ma na YouTubie prawie milion wejść. Spodziewał się ksiądz takiego zainteresowania?
Przyznam, że się spodziewałem, bo jest to muzyka w Polsce dość popularna. Druga rzecz: ktoś wywodzący się ze środowiska hip-hopowego, będący jednocześnie księdzem, to ciekawe połączenie. Wreszcie, myślę, że i jakość tego teledysku była zaskakująca.
Pierwsze moje skojarzenie związane z hip-hopem jest takie, że jest to muzyka blokowisk.
Na początku pewnie tak było. Ale dziś ten pogląd mija się z prawdą, szczególnie jeżeli chodzi o najmłodsze pokolenie. W dobie internetu dla muzyki nie ma takich ograniczeń; nie jest ważne, gdzie się mieszka.
Nie jestem wielkim specem od hip-hopu, ale wiem, że ta muzyka to nie tylko beat.
Generalnie hip-hop jest czymś szerszym. Ostatnio na Strefie Chwały – takich rekolekcjach dla artystów – poznałem ekipę malarzy po ASP w Krakowie, którzy zajmują się również graffiti, i to tym ewangelizacyjnym. Pokrywają całe murale scenami z Pisma świętego, postaciami świętych. Chwalili się, że na jakimś wiadukcie wymalowali piękną siostrę Faustynę. Później ktoś postawił tam znicze, ludzie modlili się w tym miejscu! To też jest hip-hop. Ostatnio kręciliśmy teledysk, na którym lektorzy z parafii tańczyli breakdance do muzyki religijnej. Są trzy elementy hip-hopu: graffiti, breakdance i muzyka.
W księdza przypadku zaczęło się od muzyki. Jako bardzo młody człowiek był ksiądz członkiem klasycznych hip-hopowych ekip z Wrocławia (Drugi komplet, Drutz), miał ksiądz swoją ksywkę – Mane. I takiego właśnie chłopaka, wykonującego te beaty i chodzącego w szerokich spodniach, w swojej „ekipie” zapragnął mieć Pan Bóg.
W historii Kościoła można wskazać wielu ludzi, do których Pan Bóg zapukał, w subtelny sposób, w niespodziewanym miejscu i momencie. Wielu jest takich, do których puka, a oni nie potrafią z odwagą odpowiedzieć. Pan Bóg puka do naprawdę zaskakujących ludzi. Kiedy zaczęły się pojawiać moje teledyski, a w końcu wyszła płyta „Powołanie”, zaczęli się do mnie odzywać hip-hopowcy. Okazało się, że jeden z nich, wicemistrz Polski w beatach freestylowych o ksywce Płoć, ukończył Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, jest dziennikarzem, a przy tym człowiekiem bardzo wierzącym. Spotkałem też dziennikarza programu IV Polskiego Radia, który organizował pierwsze bitwy hip-hopowe – przyjechał z brewiarzem. I nagle odkryłem, że ci, których znałem dotąd jedynie od strony hip-hopowej, są ludźmi wierzącymi. Hip-hop to nie tylko bloki; to przekrój ludzi w Polsce. Są to ludzie bardziej wrażliwi niż ci, którzy zawsze mieli z górki. I jeszcze bardziej widzę w tych ludziach potrzebę Boga.
Chłopak w szerokich spodniach, dający hip-hopowe beaty, nie miał pewnie lekko w seminarium.
Seminarium to jest ciosanie. Łatwiej jest zawsze płynąć z falą. Trudniej natomiast jest wbić się w ramy, a jednocześnie zachować siebie. Pytałem Pana Boga i przełożonych, co robić, skoro jestem, jaki jestem. Rektor dawał mi konkretne wskazówki: „Kuba, jeżeli chcesz być księdzem, to musisz to i to zmienić”. W seminarium nie jest tak, że jesteśmy w kontrze do przełożonych. Tam jest trochę tak, jak w każdej szkole. Fajnie, jeżeli się znajdzie autorytet. Ja miałem to szczęście, że go znalazłem – był nim rektor. Zawsze mi mówił: „słuchaj, są takie i takie zastrzeżenia do ciebie oraz taka i taka prośba”. Przed wstąpieniem do seminarium mogłem chodzić ubrany tak czy owak, ale teraz to już jest jednak coś zupełnie innego. To nie byłoby fajne, gdyby na pogrzeb przyszedł ksiądz w trampkach. Są pewne ramy.
Hip-hopowiec to luzak. Stanie się człowiekiem bardziej odpowiedzialnym wymaga samozaparcia. Warto widzieć cel, który temu przyświeca. To on sprawia, że człowiek jest w stanie zmienić wiele i odnaleźć w tym siebie.
Pamięta ksiądz moment, kiedy ostatecznie odpowiedział ksiądz „tak” na swoje powołanie kapłańskie?
Pierwszym momentem było ujawnienie, że chcę iść do seminarium. Wszyscy wokół robili wielkie oczy: jak to? Załamałeś się, wpadłeś w depresję? I tak cię wyrzucą, bo się nie nadajesz. Kiedy już poszedłem, było to przyznanie się przed samym sobą i przed światem, że mam takie wołanie w sercu. Drugi etap to był okres pod koniec seminarium, kiedy trzeba było podjąć ostateczną decyzję i zamknąć za sobą drzwi. Czułem strach przed złożeniem przysięgi kapłańskiej. Rektor od razu to wyczuł i powiedział: znam takich jak ty, którzy powiedzieliby Bogu „tak”, ale po siedemdziesiątce. U Pana Boga trzeba iść albo w lewo, albo w prawo; nie da się na pół gwizdka. Teraz widzę, że moje problemy z formacją, z przełamywaniem siebie, były związane z tym, że cały czas próbowałem zachować swoje przyczółki. A tu w pewnym momencie trzeba po prostu dać się porwać.
Jak ułożyły się księdza relacje z kolegami hip-hopowcami?
Pierwszy miesiąc w seminarium, pół roku… Pytali: to jak, Kuba, podoba ci się? A mi się podobało. A oni: jak to, nigdzie nie wychodzisz; same chłopaki, żadnych dziewczyn – co tu właściwie robisz? Nie potrafili tego zrozumieć. Po pójściu do seminarium nie zerwałem starych znajomości, ale w pewne rzeczy już nie wchodziłem. Koledzy też już w pewne sprawy mnie nie wtajemniczali. To byli nadal moi kumple, ale coraz bardziej stawałem się dla nich kolegą-księdzem. I moi koledzy widzą teraz we mnie przede wszystkim księdza. Nawet ci, którzy – z różnych powodów – są na zewnątrz Kościoła, bardzo dbają o mnie, o moje powołanie. Mówią mi, jaki powinien być ksiądz, nieraz zgłaszają zarzuty pod adresem Kościoła. I proszą, żebym był księdzem „prawdziwym”, rozmodlonym itd.
Czyli szukają autentyczności. Wyczulenie na autentyczność jest skądinąd bardzo charakterystyczne dla hip-hopu. Jak z tego punktu widzenia przyjmują księdza utwory?
Długo nie bardzo było o czym mówić. Pierwsze teledyski pokazałem szerzej dopiero pięć lat po święceniach. Wcześniej gruntownie przemyślałem, czy w to wchodzić. Zawsze było mi bardzo dobrze jako księdzu, nie chciałem zmieniać swojego życia, zastanawiałem się więc, czy hip-hop powinien jeszcze raz zaistnieć mocniej w moim życiu. Przemyślałem to także w tym duchu, że kiedyś Pan Bóg może mnie rozliczyć z tego talentu, jak również z tego, co z nim zrobiłem w kontekście ewangelizacji. Bo ta muzyka może być formą zaproszenia.
Do czego?
Do tego, by znowu czasami przypomnieć sobie o Panu Bogu, który być może zszedł na margines, „przykryty” przez prozę życia. Zaproszenia do tego, by wejść w Pismo święte; poznać, kim jest Chrystus.
Jak mocne jest środowisko hip-hopowców, którzy rapują o Panu Bogu?
Jesteśmy ludźmi swoich czasów. Moje pokolenie księży jest jeszcze wychowane na rocku. Wydaje mi się, że dzisiejsi licealiści – to jest dopiero pokolenie hip-hopowe. Wejście języka hip-hopowego do ewangelizacji jest dopiero przed nami. Pewnie będzie to inny rodzaj hip-hopu, ale sądzę, że do tego dojdzie, bo hip-hop ma duże możliwości. Dzisiaj (ks. Jakub Bartczak w lipcu br. był gościem XXVII Międzynarodowego Saletyńskiego Spotkania Młodych w Dębowcu k. Jasła – przyp. JK) wszedł na scenę chłopak, który rapował o męczennikach nigeryjskich. Do mnie ten przekaz dotarł. To jest też hip-hop.
Kiedy ksiądz nagrał teledysk „Pismo święte”, poszedł ksiądz do kurii, żeby go najpierw pokazać – jak ksiądz to określił – „swojej rodzinie”. Jak „rodzina” odnosi się do tej działalności księdza?
Bardzo pozytywnie. Wszelkie uwagi księży są bardzo na miejscu, nawet gdy nie mają oni pojęcia, na czym polega kręcenie teledysków. Nakręciłem kilka teledysków nieudanych, tzn. takich, w których nie udało mi się przekazać tego, o co mi chodziło. Opinia innych osób to obiektywny punkt widzenia. Nie tylko na temat jakości hip-hopowej, ale także jakości przekazu ewangelicznego.
Jestem mocno osadzony w strukturach Kościoła. Mam swoją diecezję, „swoich” księży. Wspólnota daje siłę. Ale zdaję sobie sprawę, że – występując publicznie – reprezentuję także tę wspólnotę. Dlatego pytam księży o opinię, bo to, co zrobię, rzutuje również na nich.
Ma ksiądz wiele obowiązków kapłańskich. Czy ma ksiądz czas na pisanie nowych utworów? Jak wygląda sprawa koncertów?
Mam czas, żeby pisać, rozwijać swoją pasję. Ale jeśli chodzi o koncertowanie – to nie. Na parafii w ogóle nie podejmuję tych tematów. Mamy swój program duszpasterski i bardzo tę pracę lubię. Mój rap nie ma żadnego przełożenia na moje kapłaństwo w kontekście mojej sytuacji na parafii czy ilości podejmowanych obowiązków. Gdyby mi zależało, to mógłbym zostać zwolniony z części zajęć, by mieć więcej czasu na twórczość. Ale wiem, że po miesiącu wpadłbym w ciężki smutek, bo po prostu lubię być tym, kim jestem.
To co w takim razie dzieje się z nowymi utworami, które ksiądz napisze?
Zacząłem się – może niepotrzebnie – skupiać na tym, by miały one jakość. Zajmuje to zbyt wiele miejsca w moim życiu. Jest jednak granica mojego tworzenia. Być może tą granicą będzie to, że np. nagram jeszcze tylko jedną płytę. My, księża, możemy motywować, zachęcać świeckich do takiej drogi ewangelizacji, ale to nie oznacza, że ja mam się znów stać raperem. Tym bardziej, że mam poczucie, iż jestem na swoim miejscu. I że to daje mi szczęście.
Mówiliśmy, że hip-hop może stać się językiem ewangelizacji w pokoleniu dzisiejszych licealistów. A hip-hop w ogóle – jaka przyszłość przed nim?
Hip-hop czerpie z wielu gatunków muzyki. Pewnie – tak jak w jazzie – jest i będzie istnieć wiele różnych nurtów hip-hopu. Niestety, jest też ten hip-hop z drugiej strony, który wręcz używa symboli satanistycznych i traktuje o złych rzeczach. W Polsce zrobił się popularny; raperzy szokują słownictwem, opowiadanymi historiami, wręcz satanistycznym podejściem. Jest mi z tego powodu przykro. Jest on wprawdzie na niskim poziomie, ale dla dzieciaków jest to bardzo chwytliwy rap. Lecz to nie jest prawdziwy rap.