Czytając ks. Dziewieckiego. Małżonkowie porzuceni mają pierwszeństwo do skorzystania z opieki duszpasterskiej Kościoła. Przed tymi, którzy ich porzucili
Jaromir Kwiatkowski ●
Na zlecenie krakowskiego Wydawnictwa M kończę akurat redakcję dwóch książek ks. Marka Dziewieckiego, specjalisty z zakresu psychologii wychowawczej, przygotowania do życia w rodzinie oraz profilaktyki i terapii uzależnień. Było to bardzo ubogacające doświadczenie, bo Szanowny Autor przekonał mnie do popatrzenia na kilka spraw zupełnie inaczej. O jednej z nich chciałbym opowiedzieć. Rzecz dotyczy osób żyjących w związkach sakramentalnych oraz małżonków porzuconych.
Wiele lat temu na łamach Gazety Codziennej Nowiny opublikowałem tekst na temat duszpasterstwa osób żyjących w związkach niesakramentalnych, działającego przy sanktuarium Matki Bożej Saletyńskiej w Dębowcu k. Jasła. Tekst odbił się dość szerokim echem, a ja zorganizowałem redakcyjny dyżur na ten temat. Telefon dosłownie się „urywał”. Większości dzwoniących chodziło o dowiedzenie się, jak zacząć procedurę zmierzającą do stwierdzenia nieważności ich małżeństwa, gdyż nieuregulowanie tej kwestii wobec Kościoła katolickiego bardzo ich „uwierało”.
Artykuł napisałem w tonie bardzo przychylnym. Wyszedłem z założenia, że to świetnie, iż Kościół zdecydowanie wychodzi do tych ludzi z przekazem, iż mają w Nim swoje miejsce. Miejsce specyficzne, bo jednak pozbawione dostępu do Komunii św., ale jednak realnie istniejące.
Tej oceny nie cofam. Dalej uważam, że to dobrze, iż Kościół tych ludzi przygarnia. Na czym więc polega „popatrzenie inaczej” na ten problem? Na przyjęciu za słuszne wniosków, które wynikają z dokonanego przez ks. Dziewieckiego zestawienia sytuacji osób żyjących w związkach niesakramentalnych z sytuacją małżonków porzuconych, którzy nie wiążą się z nikim i żyją wierni przysiędze małżeńskiej.
Zdaniem ks. Dziewieckiego, niepokojący jest fakt, że nie czynimy zwykle wystarczająco czytelnego rozróżnienia między jednymi a drugimi. Jest rzeczą oczywistą, że obie strony potrzebują pomocy duszpasterskiej, ale – zdaniem ks. Dziewieckiego – strona porzucona powinna mieć w tym względzie pierwszeństwo. Przecież Jezus zawsze stanowczo stawał po stronie pokrzywdzonych i bronił ich przed krzywdzicielami.
Ks. Dziewiecki ubolewa, że są tacy księża, którzy w swoich parafiach tworzą duszpasterstwo osób żyjących w związkach niesakramentalnych, ale nie tworzą duszpasterstwa skierowanego do małżonków skrzywdzonych i porzuconych, którzy pozostają w samotności, gdyż żyją w czystości i trwają w wierności małżeńskiej. Czasami przynosi to karykaturalne rezultaty: „Jedna z porzuconych kobiet opowiadała mi, że jej małżonek pozostawił ją z trójką dzieci i związał się z kochanką, a mimo to jest animatorem w duszpasterstwie osób rozwiedzionych, które zawarły ponowne związki – opowiada ks. Dziewiecki. - Ów mężczyzna towarzyszy swojemu duszpasterzowi w różnych wyjazdach rekolekcyjnych i formacyjnych, głosi konferencje w różnych parafiach w Polsce i jest traktowany jako moralny autorytet. Tymczasem dla porzuconej przez niego żony i dla innych osób znajdujących się w podobnej sytuacji, żadna pobliska parafia nie oferuje specjalistycznej pomocy duszpasterskiej. To jest poważne zaniedbanie i nieświadome wpisywanie się w politycznie poprawną obecnie większą troskę o katów niż o ich ofiary”. Sytuacja chora, przyznacie Państwo.
Ks. Dziewiecki daje również wyraz zatroskaniu o jakość duszpasterstwa osób rozwiedzionych i decydujących się na życie w związkach niesakramentalnych. Jezus mówi, że lekarza potrzebują chorzy, a nie ci, którzy się źle mają (zob. Mt 9, 12). Jednak lekarza potrzebują po to, by zdrowieć, a nie po to, by trwać w chorobie. Zdaniem ks. Dziewieckiego, niepokojąca byłaby sytuacja, w której duszpasterstwo osób żyjących w związkach niesakramentalnych byłoby prowadzone w taki sposób, że byłoby to raczej tworzenie tym ludziom „duchowego” komfortu trwania w chorobie, niż stanowcze mobilizowanie ich do zdrowienia, czyli do tego, by powrócili do krzywdzonego małżonka, a w konsekwencji – by powrócili także do Boga i do wierności wobec własnej przysięgi małżeńskiej.
Ks. Dziewiecki sceptycznie podchodzi także do sytuacji, kiedy osoba porzucona chce się związać z nową osobą i zamieszkać razem, ale żyjąc jak brat z siostrą, w tak zwanym białym małżeństwie. Jego zdaniem, jest to wystawianie się na pokusę i na próbę nie do udźwignięcia. Jeśli bowiem druga strona okaże się mało wrażliwa moralnie czy mało zdolna do panowania nad sobą, to dojdzie do cudzołóstwa i życia w grzechu ciężkim. Jeśli zaś obie strony będą rzeczywiście kierować się sumieniem, to wspólne mieszkanie stanie się dla nich źródłem rosnącego stresu i ciągłego niepokoju o to, czy dana forma bliskości nie jest już bliskością i czułością, do jakiej mają prawo tylko małżonkowie. Optymalną postawą porzuconego małżonka jest – przekonuje ks. Dziewiecki – trwanie w czystości, bez łączenia się z nikim na sposób małżeństwa. Oczywiście, jest to rozwiązanie trudne, ale jedyne zgodne z zasadami miłości, wierności i szacunku do samego siebie. Ks. Dziewiecki przestrzega kapłanów i doradców rodzinnych przed pomocą takim osobom w szukaniu łatwych, ale niemoralnych dróg wyjścia z bolesnej sytuacji, gdyż na dłuższą metę tego typu „rozwiązania” powodują popadnięcie w jeszcze większe cierpienie.
Jak zatem powinny postąpić osoby, które opuściły małżonka i dzieci, a następnie zdecydowały się na zawarcie niesakramentalnego związku z inną osobą (ślub cywilny, konkubinat), a teraz uznały swój błąd i pragną być jak najbliżej Jezusa i Jego Kościoła? Zadaniem księży – przekonuje ks. Dziewiecki – jest stanowcze przypominanie, że w takiej sytuacji optymalnym rozwiązaniem jest powrót obojga tych osób do swoich małżonków. Jeśli taki powrót nie jest już możliwy (na przykład dlatego, że opuszczony małżonek zdecydował się na dożywotnią separację), wtedy zadaniem osób żyjących w nowych związkach jest uczciwe życie tu i teraz, czyli postępowanie według zasad Dekalogu. Jeśli taka osoba ma dzieci z małżeństwa sakramentalnego, to jest zobowiązana wspierać je i pomagać im na wszystkie możliwe sposoby, w tym także finansowo, według potrzeb tychże dzieci i według możliwości finansowych rodzica.
Jeśli, zdaniem ks. Dziewieckiego, osoby żyjące w związku niesakramentalnym dojrzeją duchowo do tego, by nie udawać małżeństwa i nie współżyć seksualnie, to taka decyzja wydaje największe owoce wtedy, gdy jest podejmowana nie ze strachu przed grzechem czy karą, lecz z miłości do Boga i z pragnienia świętości. Jednakże nawet gdyby on i ona już nie współżyli seksualnie, to nadal nie dochowywaliby wierności przysiędze małżeńskiej i nie wspieraliby małżonka, któremu ślubowali miłość aż do śmierci. Optymalna postawa z ich strony ma miejsce wtedy, gdy codziennie się modlą i regularnie rozmawiają z wybranym przez siebie księdzem – kierownikiem duchowym, by w każdej dziedzinie życia postępować zgodnie z zasadami Ewangelii. Dobrą rzeczą jest, gdy włączają się w jakiś katolicki ruch formacyjny w swojej parafii czy okolicy.
Katolicy żyjący w związkach niesakramentalnych, zaleca ks. Dziewiecki, nie pretendują do bycia w centrum uwagi, nie aspirują do podejmowania funkcji liturgicznych, na przykład ministranta czy lektora. Nie zgłaszają swojej kandydatury do rad parafialnych. Takie przejawy bycia aktywnym we wspólnocie parafialnej pozostawiają tym, którzy nie popełnili tak poważnych błędów, chociaż również oni zmagają się ze swoimi słabościami i grzechami oraz potrzebują ciągłego nawrócenia.
Od czego zatem zacząć? Od tego, by wszędzie tam, gdzie istnieją przy parafiach duszpasterstwa osób żyjących w związkach niesakramentalnych, a nie ma duszpasterstw małżonków porzuconych, w duchu odpowiedzialności za Kościół pójść do księdza proboszcza i przypomnieć mu, że powinien takie duszpasterstwo założyć. Bo – powtórzmy za ks. Dziewieckim – obie te grupy mają prawo do opieki duszpasterskiej ze strony Kościoła. Ale osoby porzucone – jako skrzywdzone – mają pierwszeństwo. Byłoby rzeczą niedopuszczalną, gdyby Kościół opiekował się krzywdzicielami, a nie zauważał ich ofiar.